26.
W okolicach Lindau lunęło tak, że albo można było jechać 15 km/h, albo lepiej stanąć i przeczekać, bo widoczność była zerowa. I tak pruło chyba ze dwie godziny, strumienie wody lały się po ulicy w dół, bo droga przebiegała po wzgórzach. Nic dziwnego, ze tamtejsze tereny są takie zielone. "Po stronie niemieckiej nawet trawa jest bardziej zielona" ;p
Dojechaliśmy do Füssen, przejaśniło się, ale wciąż lekko ciapało. Najgorzej, bo to miała być ostatnia noc w namiocie, a zmókł własnie tej nocy. Zwiedzić miasto (zamek!) zamierzaliśmy dopiero następnego dnia rano.
27.
Zamek był przepiękny, ale w remoncie. Nie dało się też zwiedzić wnętrza, bo najbliższa możliwa wizyta była po południu, a my koło 11 chcieliśmy ruszać już do Polski, żeby pod koniec dnia być już w domu.
Wspięliśmy się na wzgórze, na którym leżał zamek po drodze uważając na ogromne kupy lub ślady po nich. Otóż na szczyt można było po królewsku podjechać dorożką. Nie było już tak królewsko jak na drodze koń się zatrzymywał i się załatwiał na asfalt metr od królewskich głów, hehehe. Ja sobie cenię tę wędrówkę... chociaż wolałabym jeść wtedy jabłko z większym apetytem. Zamek zrobił na mnie oczywiście ogromne wrażenie.
Po obejrzeniu ruszyliśmy w stronę autostrady na Berlin.