Z rana ogarnęłyśmy się, posprzątałyśmy i opuściłyśmy mieszkanie Rui'ego i chłopaków ruszając do Machico. Po drodze wstąpiłyśmy do ogrodu botanicznego i przejechałyśmy przez kilka wiosek. Agnieszka bardzo chciała zobaczyć przemysł wikliniarski w Camacha, więc pojechałyśmy tam i zjadłyśmy lunch.
Spróbowałyśmy też tradycyjnego chleba z masłem czosnkowym, które panie piekły i sprzedawały w centrum. Z wikliny robią tu naprawdę wszystko.
Po Camacha miałyśmy w planie jeszcze statuę Jezusa w Caniço, ale poza skałkami na końcu ścieżki nie ma tam nic ciekawego. Non stop się śmiałam, bo nie wiedziałyśmy jak trafić na tego Jezusa, więc Aga w swój sposób pytała o drogę:
- Deszkulpe! Ee... do you know... somewhere is Jesus... Do you know where is Jesus?"
Aga mój mistrz. Później tak jeszcze ze dwa razy, bo dalej się gubiłyśmy.
Zaczęło robić się ciemno, więc zmierzałyśmy na Machico mijając najnieebezpieczniejsze lotnisko ever, które dosłownie wisi nad wodą.
W Machico mieliśmy zatrzymać się jedną noc u dziewczyny, u której kiedyś już spała nasza Doma ^^ Cristina nie miała jednak dla nas za wiele czasu, bo z rana miała lecieć do Lizbony zrobić niespodziankę swojej kuzynce lecącej do Rumunii na wolontariat.
Zabrała nas na ponchę, porozmawialiśmy trochę i ona poszła się pakować, a my do portu.
Po powrocie Cristina powiedziała nam, że mamy coś napisać na tablicy, na której goście zostawiają po sobie kilka słów i magnes. Jednak Aga nie doczytała profilu i nic dla niej nie miałyśmy :< Szkoda, bo w Coimbrze mam magnes z Polski. Zamierzam wysłać jej na dniach :) Doma, widziałyśmy co napisałaś! ^^ Fajnie!!
Mama Cristiny prawie nie mówiła po angielsku, ale próbowałam z nią swój portugalski. Bardzo miła kobieta choć nieco zniecierpliwiona, zrobiła nam herbatkę i poradziła nam jak zaplanować kolejny dzień. Bardzo miło z jej stronny, że się starała, jednak rozumiem ją Cristina przyjmuje couchsurferów niemal w każdy weekend i pani była już nieco zmęczona obcymi ludźmi w jej domu.
Z rana pobudka o 8 i ruszamy na Caniçal!