Jako, że nasz host był surferem, polecał także obejrzeć wioskę surferską, w której właśnie miał dom. Ku mojemu niezadowoleniu, bo już naprawdę miałam go dość, spędziliśmy z nim kilka kolejnych godzin. Żeby nie być niegrzeczną, nie mówiłam nic, tylko grzecznie robiłam zdjęcia fal.
Po tym wszystkim, wymieniliśmy się numerami, bo nalegał. Chciał zjeść z nami obiad w Funchal, ale nic nie obiecywałyśmy, bo miałyśmy jeszcze plany.
Pojechałyśmy dalej zadowolone. Humory miałyśmy iście wyśmienite. Pojechałyśmy do Ribeira Brava, które jest średnim miejscem o tej porze roku, a następnie na Cabo Girão, czyli punkt widokowy tuż nad klifem, z którego widać było rozbijające się u dołu fale poprzez szklany balkonik. Napis na nim oznajmiał, że nasz stopy znajdują się 580-ileś m n.p.m. W Funchal pojechałyśmy jeszcze na targ, a potem biegiem oddać auto i czekałyśmy na autobus blisko oceanu.
Na lotnisku zjadłyśmy kolację i przyjechał do nas José, host z Porto Moniz. Miło z jego strony, pożegnaliśmy się potem, bo byłyśmy padnięte i spędziłyśmy noc na lotnisku. Z rana lot do Lizbony.
Na szczęście nikt nie wyrzucił nas z lotniska xD