Czytaliśmy, że dolina Dades jest czymś wyjątkowym. Pełna ciekawych skałek i wodospadów, ale tylko w porze mokrej. Chcieliśmy tam się dostać, wrócić jeszcze tego samego dnia i pojechać do Ourzazate.
Na miejscu puściliśmy szybkiego requesta na couchsurfingu ponownie.
Po opuszczeniu autobusu chcieliśmy wreszcie coś zjeść. Mieliśmy jeszcze jakieś chleby, dżem i jogurty, więc usiedliśmy na krawężniku w celu konsumpcji. Oczywiście już nas zauważono. Podeszło do nas kilku łebków jeden po drugim, którzy oferowali taxi. Powiedzieliśmy, że będziemy potrzebować, ale nie teraz. Chcieliśmy jeszcze pójść na kawę.
Szukaliśmy natomiast później, po wymienieniu pieniędzy w kantorze, w którym jako dekorację mieli różne obce pieniądze, m.in. stare polskie złote ^^ Potem oczywiście znowu pojawił się koleś, który powiedział, że jak chcemy haszysz to on ma. Jego taksówka była tania, ale musielibyśmy czekać na kolejnych turystów, bo ta cena obowiązywała dopiero przy kompletnej taxi.
Poszliśmy dalej, inni powiedzieli to samo. Za bardzo też kręcili i cwaniakowali. Chcieli nas przewieść za 25dh od osoby przy komplecie. Chłopaki się zastanawiali, ale ja podeszłam, powiedziałam, że nie jesteśmy głupi i że kłamią i odchodzimy. Poszliśmy w kierunku doliny w nadziei, że coś się po drodze złapie.
Zdążyliśmy przejść zaledwie 100 m i zatrzymała się furgonetka pełna miejscowych. Powiedzieli, że za 10dh nas zawiozą do końca trasy. Zadowoleni weszliśmy, nasz bagaże wrzucono na dach. Było tam 30 osób :D Krzychu spytał ile osób może się maksymalnie zmieścić, powiedzieli, że około 50. Bo przecież można ładować też ludzi na dach :D Zaśmialiśmy się, a koleś na to z uśmiechem: "This is Africa!".
Widoczki w drodze były cudowne. Porobiłam kilka zdjęć, niestety przez szybę, ale lepszy rydz. Po drodze wielokrotnie się zatrzymywano po więcej ludzi, inni wysiadali. Zadzwonił chłopak z Ourzazate, że mamy nocleg na dziś.
Dojechaliśmy do koniec trasy i w sumie byliśmy w środku niczego. Ale po 3 minutach zatrzymało się auto, że oni nas podwiozą. Dwóch łepków, jeden z nich powiedział, że od 5 lat mieszka w Stanach, ale przyjechał, bo jego mama jest chora, a taka prowadzi hostel na końcu tej drogi i że możemy tanio przenocować się. Powiedzieliśmy, że musimy dzisiaj dotrzeć do Ourzazate, więc dziękujemy. Wysadzili nas na parkingu, gdzie było sporo turystów. Porobiliśmy zdjęcia i poszliśmy na kawkę do hostelu ojca naszego podwoziciela.
Zrobiono nam kawę Berberów, czyli marokańskich ludzi z gór. Dość dobra. Pan Berber był bardzo uprzejmy, powiedział, że za 40dh od osoby możemy tam spać, jest tam kilku Niemców (no a cóż by innego) i wieczorem zrobimy ognisko i berberskie śpiewy. Brzmiało kusząco, ale nie chcieliśmy zostawać tam na noc. Ostatecznie zgodziliśmy się, żeby jego syn odwiózł nas do centrum miasta, za opłatą oczywiście. Kupiłam kartki i wróciliśmy do Boumalne w aucie z młodym Berberem. Puścił klimatyczną muzyczkę aż miło się jechało. Wysadził nas przy stacji, życzył powodzenia z autobusem, podziękowaliśmy i wyszliśmy.
Na miejscu sprawdziliśmy autobusy - tzn. spytaliśmy o nie mężczyznę, który nie mówił po angielsku. Dogadaliśmy się, że o 21 będzie autobus do Ourzazate za 25dh od osoby.
Pan wyszedł, my się pokręciliśmy i wszedł inny, młodszy mężczyzna, więc chcieliśmy upewnić się co do autobusu jeszcze raz. Powiedział, że będzie o 22, ale, że lepiej nie czekać i wziąć taxi. Kazał za sobą iść. Taksówkarze nas otoczyli, powiedzieli, że musimy czekać na komplet. Autobus jest o 22. Powiedzieli, że będzie taxi kosztować około 60dh od osoby. Powiedzieliśmy, że sorry, ale autobus jest za 25. Koleś zaczął kręcić, powiedział, że nie, bo za 80. Zaczęło nam śmierdzieć, odeszliśmy. Pomyśleliśmy, że warto odnaleźć pierwszego mężczyznę ze stacji i zapytać jeszcze raz. Odpowiedział dokładnie to samo co za 1 razem: 21:00, za 25dh. Pomyśleliśmy, że młodszy zobaczył, że jesteśmy zagubieni, wleciał na stację i udał pracującego tam, a tak naprawdę chciał nam wcisnąć taksę. Warto mieć głowę na karku!
Autobus był o 21, owszem, ale kompletnie pełny. Nie pozwolili nam siedzieć na podłodze w obawie przed policją. Dupa, następny za godzinę, ale baliśmy się, że sytuacja będzie podobna - brak miejsc.
Podeszło do nas 3 panów, ładnie ubranych. Spytali, czy chcemy z nimi dzielić grand taxi do Ourzazate, bo nas było 3 i ich też. Zgodziliśmy się i podziękowaliśmy. Udało się znaleźć za 50dh od osoby, O wiele drożej niż autobus, ale no trudno.
Było ciasno jak cholera, ale panowie byli sympatyczni. Angielskiego nie umieli prawie nic, choć pan z tyłu, co siedział z nami był bardzo rozmowny. I co chwilę coś nam pokazywał za oknem z uśmiechem. Kierowca pruł niesamowicie.
W międzyczasie przegoniliśmy autobus i zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Gestem pokazano nam, że żeby jeść. Zamówiliśmy sobie po tadżinie, czyli stożku warzywnym, pod którym jest mięso. Typowo marokańskie.
Baliśmy się, że nie zdążymy i, że nam odjadą. Jak powiedzieliśmy to panu młodemu kelnerowi to się śmiał. Mówił, że nie odjadą. I jak przyniósł nam jedzenie to też się z nas śmiał, po przyniesieniu coli też. Ciągle z tego samego :D
Zjedliśmy, poszliśmy do taxi i ruszyliśmy dalej. W Ourzazate zadzwoniliśmy do naszego couchsurfera, ale nie wiedzieliśmy jak wytłumaczyć gdzie nas podwieść, więc przekazaliśmy telefon taksówkarzowi. W tym czasie panowie towarzysze podróży odeszli, podziękowaliśmy. Pan, który siedział z nami uśmiechał się przesympatycznie, pokazywał kciuk i klepał się ręką po sercu i robił lekki ukłon głową - robią tak z sympatii/szacunku.
Dojechaliśmy do jakiegoś placu, gdzie po kilku minutach doszedł chłopak z CS. Wydawał się w porządku, powiedział, że rzucił studia i sam uczy się informatyki. Potem chce iść na studia informatyczne i wyjechać, najlepiej do Stanów. Dla Marokańczyków taką oazą są Stany, Niemcy lub Francja.
Okazało się, że nie mamy coucha, a hotel, w którym couch pracuje. Ale nie było źle, bo dostaliśmy zniżkę - 200dh za pokój. Warunki były zadowalające, choć gorsze niż w medinie w Fesie, a płaciliśmy tyle samo. Couchsurfer powiedział nam, że żeby nas nocować i oprowadzać po mieście musi mieć wypełnione specjalne papierki, z naszymi podpisami i potwierdzeniem z jakiegoś urzędu, bo inaczej może mieć problemy. Zdziwiło nas to, nie wiedzieliśmy o ty nic.
Nasz "host" był dość dziwny. Przedstawił nam swoich przyjaciół, gdzie była m.in. dziewczyna - jedna z niewielu bez chusty na głowie. Wyglądali dość nowocześnie, europejsko. Host mówił o jakimś Linuxie. Nie słuchałam go zbytnio. Po postyni zaczynał męczyć mnie kaszel od tego kurzu tam i źle się czułam. Pod koniec dnia pożegnaliśmy się. Host mówił coś do mnie coś o moich snach, że mam mu jutro opowiedzieć. Uwielbiam.
Po raz kolejny stwierdziliśmy, że wyjazd zmienił się w wyjazd "na bogato", bo co rusz jakieś hotele i drogie transporty. Mottem wyjazdu stało się słynne "jebać biedę".